Dziś są moje imieniny. Jeden z moich ulubionych dni w roku:) Przez niektórych dosyć niedoceniane święto, za to u nas zupełnie na odwrót. Celebrujemy każdy najdrobniejszy moment – nawet nasze ‚miesięcznice’, więc dlaczego nie mielibyśmy świętować swoich imienin?
Kiedy to imieniny mam ja, K. zawsze przechodzi samego siebie, a później ja mam problem, bo swoje imieniny obchodzi w grudniu i mam tylko 1,5 miesiąca na wymyślenie czegoś fajnego;) Pamiętam, że któregoś roku zorganizował mi ten dzień tak, że rano zabrał mnie na śniadanie do ulubionej restauracji, na długi spacer, pyszny deser i do teatru, innym razem na koncert, na wycieczkę w góry, do SPA, dwa lata temu do Disneylandu, a w zeszłym roku w listopadzie świętowaliśmy wspólnie i moje i jego imieniny w Londynie – ja kupiłam mu bilet na mecz ukochanego Arsenalu ( czasem zastanawiam się kogo darzy większym uczuciem …;)), a K. zabrał mnie na zakupy do Harrods’a. Nawet jeśli tak czy tak wybralibyśmy się w dane miejsce, to miło jest czuć, że coś zdarza się jakby specjalnie dla Ciebie.
W życiu czasem jednak układa się tak, że plany nie wypalają. Ten weekend mogliśmy spędzić w naszym ukochanym Rzymie, a jednak zostaliśmy w domu. Oboje zawaleni pracą i nauką. Wspominałam Wam ostatnio, że przyspieszył mi się termin egzaminu, a K. zaczął się już uczyć na swój grudniowy. Dodatkowo dostaliśmy ważne zlecenie w pracy i musimy je skończyć w tym tygodniu.
Siedzimy sobie więc wśród książek, z których moglibyśmy zbudować potężną twierdzę. Zrobiliśmy sobie tylko przerwę na krótki spacer i wycieczkę rowerową, choć przewiało nas okropnie. K. jednak nie pozwoliłby na to, żebym nie poczuła imieninowej atmosfery:) Zaskoczył mnie więc z rana bukietem kwiatów i świecą z Woodwick, na którą nabrałam ostatnio ochoty – od razu Wam zdradzę, że jest jeszcze lepsza niż te z Yankee Candle.
Na obiad natomiast zabrał mnie tam, gdzie faktycznie mieliśmy być – do Włoch. Tym razem przygotował, a właściwie wyczarował calzone. Wyczarował dlatego, że zrobił to ze składników, które zostały nam z wczorajszego obiadu. Calzone wyszło niemal jak bochenek chleba, za to z niespodzianką w środku! Było pyszne i przede wszystkim przeniosło nas do ukochanej Italii. Może spróbujecie zrobić je w domu?:)
– 500 g mąki pszennej
– 250 ml ciepłej wody
– 40 g drożdży
– 1 łyżeczka cukru
– 1 łyżeczka soli
– 2 łyżki oliwy z oliwek
– zioła prowansalskie
– czosnek granulowany
– pieprz
– 1 koncentrat pomidorowy
– 400 g mięsa mielonego
– 3 ząbki czosnku
– 200 g pieczarek
– starty żółty ser
– 150 ml czerwonego wina
Do miski kruszymy drożdże, wlewamy wodę, dodajemy cukier i 4 łyżki mąki, mieszamy wszystko i odkładamy pod przykryciem w ciepłe miejsce na 15 minut. Po tym czasie dodajemy resztę mąki, oliwę, sól, pieprz, zioła prowansalskie, granulowany czosnek i wszystko zagniatamy, a następnie odkładamy pod przykryciem w ciepłe miejsce na ok. 30 minut. W tym czasie na rozgrzanej patelni z oliwą smażymy posiekany czosnek i dodajemy mięso mielone. Doprawiamy solą, pieprzem, ziołami prowansalskimi, majerankiem, papryką ostrą i mieszamy. Smażymy ok. 3 minuty i podlewamy czerwonym winem, po czym zmniejszamy ogień. Od czasu do czasu mieszamy i czekamy aż wino odparuje. Na koniec dodajemy koncentrat pomidorowy i wszystko mieszamy. Gotowe i wyrośnięte ciasto kładziemy na blacie kuchennym posypanym mąką, rozdzielamy na 2 części i każdą z nich wałkujemy na okrąg. Na środku każdej części układamy po 5 łyżek przygotowanego mięsa mielonego, pokrojone w plasterki pieczarki i wszystko posypujemy żółtym serem. Ciasto zawijamy w różek – składamy na pół i sklejamy brzegi (my wcisnęliśmy w brzegi kawałki żółtego sera – polecam;)). Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 160 stopni i pieczemy ok. 10-15 minut. Radzę pilnować czasu, bo troszkę go przegapiliśmy i ciasto zrobiło się bardziej chrupkie – ale i tak było pyszne:) Calzone najlepiej podawać z sosem czosnkowym – wystarczy 1 jogurt grecki wymieszać z 2 ząbkami czosnku, ziołami prowansalskimi, solą i pieprzem. Smacznego!
Liczba komentarzy: 16