Od samego rana ciężko pracujemy z moją ciocią, kuzynkami, przyjaciółkami i dekoratorkami. Jest słoneczny, upalny piątek i do naszego wielkiego dnia została już tylko doba! W szalonym pędzie sprawdzamy, czy wszystko się zgadza, wieszamy ramki do zdjęć, ustawiamy dekoracje, układamy złote podkładki pod talerze. Kątem oka widzę, że dekoratorki prężnie działają w ogrodzie, szykując dla nas kwiecistą altanę, byśmy mogli w pięknym otoczeniu uroczyście przysiąc sobie miłość na wieki. Moja ciocia nie zdążyła pomalować paznokci u obu stóp, więc biega wokół z połową kolorowych paznokci. Rozdzielam zadania, przekładam nasze zdjęcie z Portugalii, które przypadkiem zaplątało się przy stole „Hiszpania”. Układam ślubne zdjęcia naszych dziadków i rodziców na kominku – sprawdzam, czy w kominku są już świece.
Po południu robimy sobie przerwę na kawę u mojej przyszłej teściowej. Wszyscy. Cała nasza wesoła gromada. A później wzmocnieni wracamy na salę – w nieco powiększonym składzie. Najpierw jemy pizzę, a następnie działamy dalej. Męskie grono najpierw wiesza lampiony i światełka w ogrodzie, a potem zostają przez kogoś, już nawet nie pamiętam kogo, oddelegowani do układania winietek na właściwym miejscu. Co jakiś czas słyszę tylko: „dlaczego tych samych nazwisk jest tutaj tak dużo?!” Biegają jak szaleni, ale ostatecznie wszystko ląduje tam, gdzie powinno.
Jakoś koło 19.00 dzwoni do mnie mój przyszły mąż, który skończył właśnie pisać egzamin we Wrocławiu i odebrał część naszego słodkiego stołu i jego pierwsze słowa brzmią: „Miałem wypadek…”. Zwalają mnie z nóg. Co prawda od razu dodaje, że nic mu się nie stało, tylko ktoś nagle wyjechał przed niego i słodkie babeczki, deserki i ciastka wylądowały w różnych częściach auta. Nie dociera to wszystko do mnie – mam swój kryzys, który ponoć każda Panna Młoda mieć musi i… zaczynam płakać. Jakoś nie umiem przestać – na szczęście mam wokół siebie osoby, które natychmiast otaczają mnie opieką i robi mi się lżej na sercu. Ciocia obiecuje zająć się słodkim stołem tak, że nie zauważymy różnicy. I faktycznie, nazajutrz tak właśnie jest.
W końcu zjawia się K. – cały blady i przemęczony. Kto inny dałby radę pisać ciężki i ważny egzamin na dzień przed własnym weselem?! Wszystko na szczęście jest już gotowe i nam pozostaje tylko ostatni obchód. Koło 23.00 stajemy razem w ogrodzie, wpatrzeni w gwiazdy, wtulamy się w siebie i obiecujemy sobie, że jakkolwiek jutro by nie było, to będzie cudownie. To będzie nasz najpiękniejszy dzień!
W ostatniej chwili decyduję się, że będę nocować w domu rodzinnym K. Pierwotnie miałam wrócić do siebie, do swoich rodziców, ale zmęczenie i emocje mnie dopadły i po konsultacji z K. i moją mamą zgodnie uznaliśmy, że nie ma sensu żebym po nocy sama jechała tak daleko. I tak od dziesięciu lat mieszkamy razem, więc tradycja osobnego spania wydawała mi się co najmniej dziwna w naszym przypadku. Robimy sobie więc „noc przedślubną”, która wygląda mniej więcej tak, że wracamy do domu K. wypełnionego po brzegi wesołym towarzystwem – zjechała się cała rodzina i… ja kończę film – niespodziankę dla K., a On kończy swoją przysięgę. W sen zapadamy dopiero koło 2.00.
Rankiem budzi mnie równomierne odbijanie się kropli deszczu od szyby. „Cudnie” – myślę sobie. Jednak wstaję z uśmiechem na twarzy i ogromną ekscytacją. Jem śniadanie w gronie chyba dwudziestu osób, każdy mnie ściska, całuje i życzy powodzenia, a ja z przekonaniem w sercu, że wszystko będzie dobrze, ruszam do kosmetyczki i do fryzjera.
Na miejscu spotykam moją mamę, babcię, przyjaciółki i świadkową – siostrę K. Wszystkie, łącznie z kosmetyczką i fryzjerkami, dziwią się mojemu ogromnemu spokojowi. A ja już czuję wszechogarniające mnie szczęście! Deszcz? Deszcz jest potrzebny! Ponoć jeśli w dniu ślubu pokropi, to wróży to Młodej Parze bogactwo;) Dodatkowo, temperatura spadła z 30 stopni do 24, więc jest idealnie. Jakby tego było mało, podczas gdy wracamy z mamą do domu, deszcz przestaje padać, a zza chmur nieśmiało wychodzi słońce <3 Wymodlona, wymarzona pogoda!
W moim domu już czeka na nas ekipa fotografów i filmowców z „White Story” – oni też uważają, że do zdjęć pogoda trafiła nam się idealna:) Krzątają się to tu, to tam, a my zabieramy się za przygotowania. Jeszcze raz zerkam na wiszącą na wieszaku suknię, jak gdyby wyjętą z moich snów.
Kilka chwil później widzę zachwycone i wzruszone spojrzenia moich rodziców, a za parę minut przyjeżdża mój świadek, z którym przyjaźnię się od lat i przytulając mnie, wzruszony mówi, że wyglądam jak księżniczka!:)
Niecierpliwie nadsłuchuję, czy przypadkiem mój przyszły mąż już do mnie nie jedzie. Jest! Silnik zabytkowej warszawy słychać z daleka. Ostatnie poprawki przed lustrem, obracam się i czekam. Aż w końcu w progu pojawia się On – mój przystojny, uśmiechnięty od ucha do ucha, elegancki narzeczony. W jednym momencie jego uśmiech jednak słabnie i w oczach pojawiają się łzy. K. wtula się we mnie i szepcze do ucha: „Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! A Ty jesteś najpiękniejszą Panną Młodą!” Czy ja już oszalałam ze szczęścia? A przecież jeszcze nawet nie dotarliśmy do kościoła…
Przypinam mu piwonię do smokingu – taką samą mają nasi ojcowie i mój świadek. Jeszcze tylko rodzice udzielają nam błogosławieństwa, jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przed naszym domem i już wsiadamy do pięknie przystrojonej warszawy i mkniemy (jakieś 60 km/h) pod kościół.
Zauważam coraz więcej promieni słońca dzielnie przeciskających się przez chmury i jestem jeszcze bardziej spokojna. Podpisujemy dokumenty, żartujemy z księdzem, którego ściągnęliśmy z gór specjalnie na nasz wielki dzień i K. razem z moim świadkiem idą przed ołtarz, a ja cierpliwie czekam przed schodami kościoła. Świadkowa poprawia mi długi na trzy metry welon, a tata łapie pod ramię. Uśmiecham się i nagle po całym kościele rozpływają się dźwięki trąbek, saksofonu i tuby – to mój dziadek, chrzestny i brat zaczynają grać „Ave Maria”. Brzmi to tak pięknie, że zaczynam iść w rytm melodii z uśmiechniętą buzią i sercem:) Przede mną natomiast dumnie kroczy siostrzeniec K., który w pudełku w kształcie rzymskiego Koloseum, niesie nasze obrączki, a tuż obok niego tupta jego młodsza siostra – chrześnica K., sypiąc przede mną płatki róż. Po drodze widzę świece w przezroczystych lampionach, ukochane piwonie i wpatrzonych we mnie ludzi – najbliższe mi osoby w końcu są wszystkie w jednym miejscu! Rodzina, przyjaciele <3 W ogóle nie odczuwam stresu – czuję, że jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Na końcu drogi czeka na mnie K. – czule całuje mnie w policzek i już siadamy razem na przezroczystych krzesłach – zdążam zwrócić jeszcze na nie uwagę.
Pierwsze czytanie, „Hymn o miłości”, czyta moja ciocia, która zaczarowuje nas swoim głosem. Później ksiądz wspomina, jaki to z K. był słodki brzdąc i opowiada naszą historię – o tym, jak poznaliśmy się ponad 10 lat temu i zakochaliśmy w sobie. Kazanie jest piękne i długie. A ja nie mogę się już doczekać tego, co zaraz nastąpi!
Nareszcie! Wszyscy wstajemy, a my podchodzimy do ołtarza. Gdy następują te długo wyczekiwane przez nas słowa i kiedy nakładamy sobie obrączki, czuję w sobie eksplozję szczęścia i miłości. Przede mną stoi mój MĄŻ! A ja jestem jego najszczęśliwszą ŻONĄ! <3
W trakcie mszy, śpiewa dla nas Magda – która ma głos cudowny tak, jak pani Ania, której nie ma już między nami, a marzyłam o tym, by kiedyś zaśpiewała na naszym ślubie… Jest sierpień, więc Magda śpiewa „Pannę Pszeniczną” – jedną z moich ulubionych pieśni.
Na koniec ukradkiem rozglądamy się po kościele – właśnie zaczyna się nasza niespodzianka dla gości! Z Wrocławia przyjechał chór Akademii Medycznej i śpiewa „Only You”. Miny zgromadzonych osób? Bezcenne! A my niemal płaczemy ze szczęścia.
Chwytamy się za ręce i powoli wychodzimy z kościoła w rytm marsza weselnego. Na zewnątrz zostajemy powitani ryżem, pieniędzmi i płatkami róż. Próbujemy to wszystko zebrać, przy okazji zbierając życzenia i kwiaty od znajomych osób, które przyszły tylko na nasz ślub.
Jakoś udaje mi się w tej mojej okazałej sukni wsiąść z gracją (a może mi się tylko tak wydawało?) do samochodu i jedziemy dalej – na salę. Krążymy trochę wokół, żeby dać czas gościom na zebranie się pod salą. Po drodze zatrzymują nas, by życzyć szczęścia i w zamian dostać alkohol – taki zwyczaj w naszych stronach.
Gdy w końcu dojeżdżamy na miejsce, przed nami rozciąga się czerwony dywan. Częstujemy się chlebem z solą (z ogromną ilością soli!) i wodą, dostajemy balony, które wypuszczamy do nieba i… mój mąż bierze mnie na ręce i przenosi przez próg <3 My idziemy na salę, a goście kierowani są do ogrodu, gdzie coraz częściej świeci słońce…
Wszystkich już wita wrocławski zespół „InLove”, a kiedy z głośników rozbrzmiewa „When You Say Nothing At All”, my schodzimy po schodach i idziemy po białym dywanie pod altankę, która wygląda jak z bajki! Swoją przysięgę najpierw wygłasza K.
„Spotkaliśmy się w pierwszym dniu szkoły, a nasza znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń. Przyjaźń, która przerodziła się w miłość. Stojąc tu dziś w tym miejscu, chciałbym podziękować Ci, za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, oraz powiedzieć, jak bardzo Cię kocham….”
Chłonę każde słowo, które w ciągu kilku minut wypowiedział mój mąż, ocieram łzy i próbuję skupić się na tym, co chcę powiedzieć. Teraz moja kolej:
„Pamiętam dzień, w którym Cię pierwszy raz zobaczyłam. Od razu poczułam, że będziesz dla mnie kimś ważnym. Wtedy nie wiedziałam tylko, że najpierw się zaprzyjaźnimy, a dopiero dwa lata później okaże się, że staniesz się miłością mojego życia, pozostając nadal najlepszym przyjacielem…”
Czuję, że mówię już całe wieki. Chciałam jednak zawrzeć w mojej przysiędze wszystko to, co jest we mnie, głęboko. Spoglądam na twarze naszych gości i widzę, jak biją nam brawo przez łzy – ten dzień pełen jest wzruszeń:)
Kiedy kończymy, goście ustawiają się przed nami, chcąc złożyć nam życzenia – ponad 130 uścisków, całusów, uśmiechów:) Po dłuższej chwili pijemy szampana, wszyscy śpiewają nam „sto lat!” i udajemy się na salę. Na mapie świata goście sprawdzają, przy którym „państwie” siedzą. Na stołach stoją bukiety z piwonii, róży angielskiej i goździków, palą się świece, wiszą ramki z naszymi zdjęciami z podróży, leży podróżnicze menu. Wszystko stoi na lustrze, pod talerzami leżą złote podstawki, serwetki owinięte są złotym sznurkiem i liściem eukaliptusa, a obok winietki każdy z gości dostaje od nas słodki upominek w ramach podziękowania: pudełeczko z motywem mapy, w środku 3 włoskie migdały w kolorze złota, ecru i pudrowego różu (jak całe nasze wesele) i z karteczką, która wyjaśnia symbolikę tego prezentu.
Wszędzie rozstawione są stare mapy, globusy, a za nami stoi kominek ze zdjęciami, kwiatami i z palącymi się w środku świecami. Przed nami jest złoty napis D&D, kwiaty i lampiony, a nad wszystkimi stołami zwisa tiul i zapętlone w niego światełka. Słodki stół i bar z drinkami również są przystrojone, a sala taneczna udekorowana jest złotymi lampionami, które imitują kulę ziemską. W rogu sali stoi nasza foto – budka. Tam, na tle mapy, można zrobić sobie zdjęcie instaxem i włożyć je wraz z komentarzem do walizki – to nasz pomysł na Księgę Gości:) Nasze wesele ze względu na zamiłowanie do podróży, jest właśnie w klimacie podróżniczym. Zadbaliśmy o każdy element, każdy szczegół i zostało to bardzo docenione. Nawet pudełeczka „pierwszej potrzeby” w łazience mają wzór mapy świata! Nazwy potraw w menu mają nazwy podróżnicze: jest sałatka pachnąca słoneczną Italią, sałatka grecka, dorsz i frytki przypominające wczasy nad Bałtykiem, norweski łosoś, barszcz ukraiński, a nawet włoska pizza! Jest też przysmak wg receptury mamy Pana Młodego, który na stałe wpisuje się do menu restauracji. Drinki również są z całego świata: z Dominikany, z Bahamów, z Sycylii…
Zasiadamy do stołów, by w końcu skosztować tych wszystkich pyszności. Z emocji nie mogę jeść, ale zmuszam się do dwóch klusek śląskich i odrobiny sałatki. To jest pyszne! Minutę później już pędzę do zespołu, żeby dać im znać, że to już czas…
Dzień naszego wesela to również dzień urodzin mojego męża. Nie byłabym sobą, gdybym nie przygotowała mu jakiejś niespodzianki. Zespół daje mi mikrofon, a ja zaczynam swoją przemowę. Wszyscy wstają, jak składam życzenia K., a do naszego stolika powoli zaczynają podchodzić niektórzy goście, z prezentami i życzeniami dla K. Wszyscy śpiewają „sto lat”, a ja wraz z kilkoma przyjaciółmi wręczamy K. prezent – wymarzonego drona! K. znowu jest wzruszony do łez, a goście teraz już głośno krzyczą: „gorzko! gorzko!”. Nasz pocałunek trwa długo – całe wieki!
Po chwili dochodzimy do punktu, w którym mamy zatańczyć nasz pierwszy taniec. Można powiedzieć, że przygotowywaliśmy się do tego od lat – konkretnie 6 lat, podczas których razem chodziliśmy na lekcje tańca. To ja sprawiłam, że K. pokochał taniec równie mocno. Tańczę od czasów gimnazjum i nie wyobrażam sobie, żebym kiedyś miała przestać. Zdarzają nam się przerwy, ale prędzej czy później i tak wracamy do naszej ulubionej trenerki. Tym razem ma to być jednak taniec szczególny, dodatkowo w niemal 10 – kilogramowej sukni i sztywnym smokingu! Trochę się denerwujemy, ale przy pierwszych dźwiękach „A thousand years” cały niepokój ustępuje, a my płyniemy w naszym tańcu… Cała sala jakby znika. Jestem tylko ja, mój mąż i muzyka. Nasza muzyka! Pod koniec K. unosi mnie do góry i razem kręcimy się i kręcimy, a z góry leci na nas złoty deszcz…
Kiedy już taniec mamy za sobą, wszyscy goście zaczynają zabawę z nami. Przez głowę przemyka mi myśl, że naprawdę wybraliśmy genialny zespół.
Goście cały czas się bawią, raz po raz pstrykają sobie zdjęcia i wpisują się do naszej Księgi Gości, mając przy tym niemały ubaw:)
Około godziny 21.30 czuję, że coś się święci. Kilka minut później okazuje się, że mam rację. Zespół przerywa muzykę i zaprasza wszystkich do ogrodu. Kiedy już tam docieramy, moim oczom ukazuje się grupka nieznanych mi osób, które wyglądają jakby wyjęte z lat 20 ubiegłego wieku. Mój mąż dostaje do ręki mikrofon i prosi wszystkich o uwagę…
„Proszę, żeby wszyscy stanęli dookoła. Za chwilę zobaczymy coś niezwykłego. Coś, co jest niespodzianką dla mojej kochanej żony. Mam nadzieję, że spodoba się to Tobie i wszystkim Wam. Kocham Cię!”
Od miesięcy przygotowywał dla mnie niespodziankę! Taką prawdziwą, najprawdziwszą, bo nie miałam o niej pojęcia! Niczego się nie domyślałam, a zazwyczaj poprzez moją intuicję naprawdę ciężko mnie zaskoczyć. Tym razem się udało. Uczucie, które się we mnie pojawiło w tej chwili, jest nie do opisania. Nie wiem, co powiedzieć…
Grupka osób wyjętych z ubiegłego stulecia okazuje się być grupą Flow FireShow z Poznania. Po chwili zaczynają oni pokaz ognia GATSBY SHOW. Pokaz jest niesamowity! Magiczny! Dodatkowo w stylu naszego ulubionego filmu! Z muzyką z tego filmu! Płaczę ze szczęścia i mocno wtulam się w męża…
Chłopcy i dziewczyna (jedna jedyna, która jest niesamowita!) biegają wokół z ogniem, połykają go, tańczą z nim, robią takie efekty, że ciężko to sobie wyobrazić. Nagle zapraszają gości do wzięcia udziału w tańcu z ogniem. Chętnych jest sporo! W tym ja. Dostaję pochodnię do ręki, a za sobą słyszę tylko przerażone piski, żebym przypadkiem nie podpaliła swojej sukni. No tak. Z pewnością mogłoby to zakończyć się nieciekawie. Ale tańczę dalej, aż do momentu, w którym podchodzi do mnie chłopak w kaszkiecie i spodniach na szelkach i zaprasza mnie i K. do zapalenia pochodnią serca, przy którym robimy sobie sesję zdjęciową.
Emocje powoli opadają, ale serce nadal bije jak szalone. Goście rozmawiają tylko o tym, czego przed chwilą mogli doświadczyć. Nawet kelnerzy, kucharz i cała ekipa Dworku, w którym odbywa się nasze wesele, nie są w stanie wrócić do swoich zajęć po tym, co zobaczyli. Manager podchodzi do nas i mówi, że takiego wesela jeszcze tu nie było.
Nadchodzi czas na zdjęcia w ogrodzie. Z rodzicami, świadkami, rodzeństwem, dziadkami, rodziną i przyjaciółmi. Jako tło wybieramy setki światełek i naszą altanę, która po zmroku rozświetliła się tworząc cudowny klimat.
Wracamy na salę i bawimy się dalej. Tam czekają nas kolejne niespodzianki. Mój brat i jeden z przyjaciół postanawiają zagrać dla nas razem z zespołem kilka utworów na trąbce – jest pięknie! Zabawę na chwilę tylko przerywa nam nasz tort – oczywiście podróżniczy! Złoty, ecru i pudrowy róż w kształcie walizek. Na szczycie tortu widnieje paszport z naszym zdjęciem, które cukiernik sam ściągnął z naszego Facebooka! Tort wjeżdża w takt „Love is all around” – kosztujemy go, a w nasz ślad idzie reszta gości.
Nadprogramowe kalorie wszyscy musimy wytańczyć, więc bawimy się w najlepsze. Nie usiedliśmy nawet na małą chwilę – cały czas jesteśmy na parkiecie. Razem tańczymy mało, bo ciągle jesteśmy „porywani” do tańca przez innych. W jednej chwili tańczę z kuzynem, zaraz z przyjacielem, dziadkiem, wujkiem. Nagle słyszymy tak dobrze znany utwór, który zespół przerabia specjalnie dla nas: „Kurczak się ożenił! Ale Kurczak Darię kocha, a Daria go zmieni…”:) Dziewczyny porywają mnie do kółeczka, a chłopaki porywają mojego męża i… podrzucają Go pod sam sufit!
W pewnym momencie zespół zaprasza nas do siebie i informuje, że będziemy prowadzić lekcje tańca! Nie mieliśmy o tym wcześniej pojęcia. Improwizujemy więc i w zabawny sposób wszyscy tańczymy do utworu „YMCA”.
Nadchodzi czas na udźca! Wjeżdża on do melodii zmontowanej na specjalne życzenie K., czyli do soundtracku z „Władcy Pierścieni”;) A wraz z nim na sali pojawia się kucharz, który dumny ze swego dzieła rozdziela je gościom.
Około godziny 23.00 na środku sali ustawiamy krzesła. Zapraszamy naszych rodziców, dziadków i chrzestnych, żeby usiedli. Chcemy im podziękować za wszystko. Za pomoc, wsparcie, bycie z nami. Za miłość, naukę, dobre rady, uśmiech, dobre słowo. Za to, że są. Przygotowaliśmy dla nich kilka niespodzianek. Najpierw puszczamy im nasz autorski utwór, który nagraliśmy w profesjonalnym studio. Sama napisałam tekst do melodii „City of Stars”, w którym zawarłam podziękowania dla rodziców, a później w studio razem z K. to zaśpiewaliśmy. Początkowo chcieliśmy to zrobić na żywo, na weselu, ale stres i strach nas powstrzymał;) Puszczamy nasz utwór i w sali rozbrzmiewają nasze głosy… Spoglądamy na twarze głównych zainteresowanych i widzimy ogromne zaskoczenie zmieszane ze wzruszeniem i radością. Na twarzy pozostałych gości również da się zauważyć lekki szok;) Udało się więc zaskoczyć nam wszystkich!
Dodatkowo nagraliśmy też film z podziękowaniem dla rodziców – tłem jest nasz ukochany Wrocław. Po wszystkim podchodzimy do rodziców, dziadków i chrzestnych, przytulamy ich, dziękujemy i wręczamy prezenty. Rodziców wysyłamy do SPA!
Na koniec czas jeszcze na moją małą niespodziankę dla K. – zmontowałam film z naszymi zdjęciami z dzieciństwa i kolejnymi etapami naszej znajomości:) Końcówka filmu to filmik, na którego widok wszyscy wybuchają śmiechem – to nasze częste wygłupy i szalone pomysły:)
Wracamy na parkiet i tańczymy w najlepsze. Czas mija szybko i zespół po raz kolejny prosi nas o uwagę. Zbliża się północ, więc zbliżają się tradycyjne, polskie oczepiny.
Oczepiny nigdy nie należały do mojego ulubionego punktu wesela. Właściwie to bardziej mnie przerażały. Odkąd jako mała dziewczynka złapałam welon i musiałam całować się z dużo starszym, wąsatym facetem, unikałam oczepin jak ognia. Nigdy nie rozumiałam zmuszania kogokolwiek do brania w tym udziału. Dlatego nagle wpadłam na pomysł.
Zespół zaprasza mnie na środek, świadek zdejmuje mi welon, a ja podpowiadam prowadzącemu, żeby zaprosił na środek… wszystkich wolnych mężczyzn! Tym samym nasze oczepiny spontanicznie wychodzą zabawnie. Kiedy mój welon łapie mój przyjaciel, a muszkę K. łapie nasza przyjaciółka i później razem tańczą – przyjaciel w welonie, a przyjaciółka w muszce, śmiechom nie ma końca. Mój pomysł okazuje się strzałem w 10 i spotyka się z ogromną aprobatą!
Po oczepinach zespół zaprasza gości do jednego, jedynego konkursu – „Jaka to melodia”. Konkursy typowo weselne również nie wpisują się w nasz klimat, a zespół już na pierwszym spotkaniu zgadza się z nami.
Po wszystkim siadamy z K. na krzesłach ustawionych tak, byśmy się nie widzieli i przystępujemy do testu zgodności. Pytań wcześniej nie znaliśmy, a zgodność wychodzi nam na 100%, co i tak momentami powoduje salwy śmiechu:)
Trochę mi smutno, bo po północy czas na weselu tak szybko mija, że boję się, że nim się obejrzę, będzie po wszystkim… Jednak moje obawy szybko znikają i wypijam pierwszego w tym dniu drinka, którego specjalnie dla mnie zrobił mój świadek. Jeszcze tylko żegnamy się z ekipą „White Story”, która za kilka godzin leci do Dubaju na sesję ślubną;) Dziękujemy im za wszystko i umawiamy się na plener filmowy.
Po kolejnej dawce tańca, jedzenia i świeżego powietrza w ogrodzie, przechodzimy do ostatniego punktu wesela. Dla naszych gości przygotowaliśmy karaoke! Jesteśmy zaskoczeni, ilu chętnych się zgłasza. Zaczynamy ja i moja mama piosenką „Windą do nieba”. Później kolejni śmiałkowie, ja i mój brat śpiewamy „Zabiorę Cię”. Mogę też śmiało powiedzieć, że śpiewałam z kimś znanym – śpiewam z Magdą z zespołu, która kilka miesięcy później bierze udział w „Voice of Poland”, gdzie dochodzi do półfinału i wydaje własną płytę.
Nie sądziliśmy, że zwykłe karaoke tak rozbawi towarzystwo, sprawi taką frajdę i tak nas zjednoczy. Podczas gdy jedni śpiewają, inni tańczą. Odkrywamy wiele talentów! Nie zauważamy, że powoli dochodzi 5.00…
Goście zaczynają odjeżdżać do domów bądź wchodzić na górę, do swoich pokojów hotelowych.
Postanowiliśmy jednak, że nasze wesele trwać będzie do ostatniego gościa, który zbiera się do pokoju dopiero koło 6.00. Wtedy też zespół zaczyna się pakować, a my się z nim rozliczamy.
W naszym apartamencie lądujemy około godziny 7.00. Maksymalnie zmęczeni, ale też maksymalnie szczęśliwi idziemy spać.
Niestety o nocy poślubnej w naszym stanie i o tej godzinie nie ma mowy – odbywa się ona nieco później;)
Budzimy się o 10.00 i schodzimy na śniadanie. Wszystko tak pięknie pachnie! Na dole czekają już nasi przyjaciele, z którymi zajadamy się śniadaniem. Oczywiście nie pomyśleliśmy o jakichś ubraniach na tę okazję, więc paradujemy w spodenkach i koszulkach, które dostaliśmy od moich chrzestnych. Koszulki są spersonalizowane – z naszymi imionami i nazwiskami oraz datą ślubu:)
Wracam do góry umyć głowę i uczesać się, a chwilę później zjawia się już moja kosmetyczka, którą zaprosiłam też na poprawiny. Malujemy się z mamą, a następnie ja wracam do siebie się ubrać.
Zdecydowaliśmy się z K. podtrzymać klimat lat 20 i ubieramy się w stylu epoki. Ja ubieram sukienkę w kolorze pudrowego różu, całą w paseczki, które cudownie kręcą się podczas obrotów, długi sznur pereł, niebotycznie wysokie, złote szpilki. Na głowę zakładam opaskę w stylu lat 20, a w rękę łapię długą, czarną słomkę, która imituje lufkę;) K. natomiast ubiera szare spodnie z materiału, szarą kamizelkę w kratę, stylowe buty i koszulę z podwiniętymi rękawami w kolorze, a jakże, pudrowego różu;)
Witamy się z gośćmi i o 14.00 zaczynamy jeść obiad. Po wzmocnieniu przechodzimy do naszego pierwszego tańca – postanowiliśmy na poprawinach również zatańczyć. Tym razem zamiast walca wiedeńskiego jest to cha – cha do naszego utworu „Those magic changes”.
Do nas dołączają goście i zabawa znowu trwa w najlepsze. Zamiast całego zespołu, na poprawinach jest tylko Magda i Adam i puszczają nam utwory, jakie tylko nam się zamarzą. Chcieliśmy urozmaicić gościom zabawę i dlatego zdecydowaliśmy się na zespół w dniu wesela i DJ’a w dniu poprawin. Wyszło świetnie.
W pewnym momencie nasz przyjaciel ponownie ma dla nas niespodziankę! Gromadzi wokół nas gości, a sam gra nam cudowny utwór „What a wonderful world” na waltorni! <3 Znowu odpływamy w nasz własny, magiczny świat…
Co jakiś czas bawię się z dziećmi, które wraz z rodzicami przyszły do nas na poprawiny. Odpoczywamy w ogrodzie, gdzie jest już bardzo ciepło i słonecznie. Patrzę w niebo i cichutko dziękuję za to wszystko.
Mój nos powoli zaczyna wyczuwać już cudowne zapachy smażonego mięsa i świeżych ziół. Na poprawinach zdecydowaliśmy się zrobić grilla, zamiast dojadania resztek z wesela. Świeże, lekkie sałatki, dobrze doprawione, grillowane szaszłyki, kurczak, karkówka, warzywa. Gościom bardzo się ta opcja spodobała.
Dopiero dzisiaj możemy na spokojnie ze wszystkimi porozmawiać, potańczyć, pośmiać się. I tak trwamy aż do 21.00. Mimowolnie przedłużamy umówioną godzinę, ale to nic. Z żalem żegnamy naszych gości, a ja jak to ja, sentymentalna do granic możliwości, już zamartwiam się, że najpiękniejszy weekend w naszym życiu właśnie dobiega końca.
Długo rozmawiamy jeszcze z Magdą i Adamem – Adam, basista, zachęca mojego męża do spróbowania swoich sił na basie i robi to, jak się miesiąc później okaże, całkiem skutecznie. Magda z kolei zachęca mnie, bym wróciła do śpiewania – nadal się nad tym zastanawiam;)
My, mój brat, mój świadek i moi rodzice, decydujemy się przenocować jeszcze jedną noc w hotelu. Prosimy o herbatę i idziemy spać…
W poniedziałkowy poranek budzimy się trochę bardziej wypoczęci. Jemy wszyscy razem śniadanie w pustej już sali, bo okazuje się, że wszyscy od poniedziałku mają urlop. Pakujemy wszystkie rzeczy i jedziemy do domu rodzinnego K. gdzie czekają już na nas goście. Razem z bratem K. zabieramy odpowiedni samochód i wracamy na salę po jedzenie, które zostało i dekoracje. Z żalem patrzę na to wszystko i żegnam ten cudowny czas.
Obiad jemy w gronie 30 osób, a do domu rodzinnego K. co godzinę zjeżdżają się nowi goście. Tak to wygląda kolejne trzy dni. We wtorek spotykamy się jeszcze u moich chrzestnych na domowe hambugery razem z kilkoma przyjaciółmi i oglądamy zdjęcia i filmy, które zrobiła moja ciocia. Jest tego bardzo dużo! Co nas bardzo cieszy <3
Odwiedzamy jeszcze kilka innych osób z ciastem, układamy nasze kwiaty z wesela na grobach bliskich, którzy nie mogli być z nami w tym ważnym dla nas dniu i tak mija nam połowa tygodnia.
W czwartek, wracamy już do Wrocławia, gdzie robię niespodziankę K. i zabieram Go na urodzinowy rejs statkiem, z wykwintną kolacją i muzyką na żywo, a On z kolei robi niespodziankę mi i zabiera mnie do hotelu Plaza – z widokiem na nasze wspaniałe miasto:)
W piątek, na zakończenie naszego weselnego tygodnia, zapraszamy na grilla przyjaciół i wspólnie ponownie oglądamy zdjęcia i filmy z wesela i beztrosko spędzamy razem czas na naszym tarasie, w tę ciepłą, gwiaździstą, sierpniową noc…
Jedni mówią, że dzień wesela to ich najpiękniejszy dzień w życiu. Dla innych jest to najpiękniejszy weekend. Dla nas, mimo, że faktycznie z samym weselem nic nie może się równać, był to zdecydowanie najpiękniejszy tydzień w naszym życiu! W tym czasie dowiedziałam się, że mam obok siebie osoby, na które zawsze mogę liczyć, że mam najcudowniejszego męża, rodzinę i przyjaciół. Że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie! I tak naprawdę wcale nie chodzi o to, co było na weselu, jakie dekoracje, jakie atrakcje, jakie jedzenie. Chodzi o to, z kim mogliśmy to przeżywać i dzielić się naszym ogromnym szczęściem. Bo czy przeżywanie tego samemu miałoby jakikolwiek sens? To wszystko cudowne dodatki, tło, ale ostatecznie to ludzie budują atmosferę i to ludzie tworzą wspomnienia. Wspomnienia, do których tak często wracamy. Zwłaszcza teraz, w dniu naszej rocznicy. Nie mogę uwierzyć, że ten rok tak szybko minął! A my? My kochamy się jeszcze bardziej i każdy dzień staramy się przeżywać tak, jak dzień naszego ślubu:)
Zapewne mało tu osób, które wytrwały do tego momentu, ale właśnie dla tych osób mam na koniec małą niespodziankę – miłego oglądania!:)