Przyznaję się bez bicia, że ostatnio mocno zaniedbuję blogowanie. W dodatku robię to z pełną świadomością! Ci, którzy śledzą mnie chociażby na Instagramie, znają powód mojej nieobecności tutaj;) Uważam, że jestem w pełni usprawiedliwiona – nawet jeśli nie przez czytelników, to przez samą siebie:p Ale na wpis ze świątecznego, magicznego Londynu, do którego zimą wracam jak bumerang, po prostu musiałam znaleźć czas! Ba! Zmontowałam nawet film – oczywiście w nocy (okazuje się, że w nocy można zrobić naprawdę dużo rzeczy;)).
Pomysł ponownej wizyty w Londynie padł któregoś pięknego, jesiennego dnia podczas wizyty u moich chrzestnych. Miał to być rodzinny wypad, tzn.: ja, mój mąż, moi chrzestni, kuzynka i moi dziadkowie, którym bardzo chcieliśmy Londyn pokazać. Zarezerwowaliśmy bilety lotnicze, bilety na różne atrakcje i hotel i wręcz nie mogliśmy doczekać się dnia wylotu. Życie jednak zweryfikowało nasze zamiary. I to na ostatnią chwilę…
Dzień przed wylotem wczesnym rankiem obudził mnie telefon. Dzwonił dziadek, że w nocy zmarła ciocia… Nie chcę za dużo na ten temat pisać, bo wiadomo, że to temat bolesny, ale chcę żebyście wiedzieli, że nie zawsze musi być tak, jak tego chcemy i że „cieszyć się każdym dniem i doceniać każdą chwilę” nabiera w takich momentach nowego znaczenia.
Od razu pojechaliśmy do domu i zaczęliśmy zastanawiać się, co teraz zrobić. Dziadkowie oczywiście zrezygnowali z Londynu, bo była to siostra babci, której mąż zmarł kilka lat temu, a dzieci nie miała. Oczywistym było więc, że dziadkowie zostaną, zajmą się pogrzebem i powiadomią resztę rodzeństwa. My i moi chrzestni też chcieliśmy zrezygnować, jednak od tego pomysłu odwiódł nas fakt, że zwrot pieniędzy za wszelkie bilety i hotel w przypadku śmierci dostaną tylko osoby najbliższe, do których poza dziadkami nikt z nas się nie zaliczał (pamiętajcie, że wszystko da się załatwić, ale wszędzie potrzebny będzie akt zgonu – przynajmniej kserokopia). Na pogrzeb i tak zdążylibyśmy wrócić, więc postanowiliśmy lecieć – inaczej przepadłaby nam dość spora suma, bo jakieś 5 tysięcy.
W kiepskich humorach, ale polecieliśmy – liczyliśmy, że ukochany Londyn sprawi, że choć na chwilę humory nam się poprawią. Nie pomyliliśmy się ani trochę!
Wszyscy byliśmy już w tym mieście kilka razy, moja ciocia nawet kilkanaście, więc nie zależało nam na jakimś intensywnym zwiedzaniu. Mimo to, i tak każdego dnia robiliśmy po 25 kilometrów na nogach! Pogoda trafiła nam się wspaniała, więc żal było nie skorzystać. Pierwszego dnia wybraliśmy się na zakupy do Victoria’s Secret, Primarka i na Oxford Street, na herbatkę do Laduree w Harrodsie i na spacer świątecznymi ulicami Londynu. By zapomnieć o wszelkich problemach przenieśliśmy się też do Hogwartu!
Kolejnego dnia obudziłam się w wielkich emocjach i całe zmęczenie odeszło w niepamięć. Tego dnia miałam spełnić aż dwa marzenia! Pierwsze z nich właściwie spełnił mój mąż;) Ale po kolei. Wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy do magicznej, przepięknej dzielnicy – Belgravii. My mieszkaliśmy jak zwykle w Kensington, więc właściwie wszędzie mieliśmy rzut beretem. To właśnie w tej ekskluzywnej dzielnicy znajduje się kawiarnia, przy której bardzo chciałam mieć „instazdjęcie”;) No i udało się! Zupełnie przypadkiem, dokładnie w „TYM” miejscu. A teraz pozwólcie, że wyjaśnię Wam, jak to wygląda naprawdę. Najpierw spójrzcie jednak na zdjęcia:
Jak widzicie, siedzę sobie przy stoliku, przy którym każdy chce mieć zdjęcie. Dosłownie każdy! Dlatego też nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że można sobie tam spokojnie przyjść, usiąść, wypić kawę, zjeść ciasto i przy okazji pstryknąć zdjęcie, które ma lub chce mieć połowa instagramowego świata. Opcje masz trzy: albo przychodzisz pod Peggy Porschen Cakes (bo o tej cudownie różowej kawiarni mowa) skoro świt i czekasz na otwarcie, tym samym rezerwując miejsce dla siebie, albo w środku dnia czekasz w niesamowicie długiej kolejce i siadasz spokojnie w wymarzonym miejscu po kilku godzinach… Wszystko oczywiście zależy od pogody, pory dnia itp. Ale czekać trzeba zawsze. Jest jednak jeszcze trzecia opcja, tzw. moja opcja;) Otóż nie należę do osób o anielskiej cierpliwości i wszelkie kolejki mnie przerażają. Należę jednak do osób urodzonych „w czepku” „pod szczęśliwą gwiazdą” (to chyba dlatego, że urodziłam się 13;)) i miewam zwykle szczęście spełniać to, co sobie wymarzę. Tak też stało się tym razem. Przy tak bardzo pożądanym stoliku siedziały akurat 4 dziewczyny i kiedy tylko zauważyłam, że się zbierają, wskoczyłam na ich miejsce, pytając kolejne dziewczyny czekające cierpliwie w kolejce za stolikiem, czy mogę tylko zrobić sobie zdjęcie. Nie zauważyłam na ich twarzy absolutnie żadnego zdziwienia;) Szczęśliwie dla mnie poprzednie dziewczyny również przyszły tu dla zdjęć i chyba nie mierzyły sił na zamiary, bo zostawiły niemal pełne kubki kawy i niedojedzone ciasta, co dało mi piękne tło do zdjęć. Takim sposobem mam wymarzone zdjęcie, które zrobiliśmy dosłownie w 5 minut. A ciastko i kawę wzięliśmy na wynos, dostrzegając komizm całej sytuacji i ruszając w dalszą drogę z szerokimi uśmiechami na naszych twarzach:)
Następnie udaliśmy się do Westminster Abbey, bo jakoś nigdy tam jeszcze nie zawitaliśmy, a naprawdę warto! Było też London Eye, muffiny nad Tamizą, zakupy herbatkowe w Twinnings, City of London, Tower of London, Igloo nad Tamizą i… ledwo daliśmy radę dojść do hotelu!
A wieczorem nadszedł czas na moje największe marzenie w Londynie – mąż zabrał mnie na „Upiora w Operze” na West Endzie!!! <3 Było niesamowicie! Cudownie!
Wracaliśmy z takimi widokami:
Następnego dnia ciężko było mi wstać, zwłaszcza, że pogoda przestała nas rozpieszczać. Zobaczyliśmy jednak wszystko, co chcieliśmy zobaczyć: lodowisko przy Muzeum Historii Naturalnej, Liberty. z Hamleysa przywiozłam ze sobą Paddingtona! <3 Zatrzymaliśmy się też w uroczej kawiarni na magiczną herbatę i zjedliśmy tradycyjne fish&chips w klimatycznym pubie.
Na koniec wybraliśmy się do Covent Garden, w którym na dobre rozgościł się duch Świąt:)
Tak nam minęły trzy dni w Londynie:) Tak naprawdę to mieliśmy początkowo zupełnie inny cel, bo chcieliśmy wybrać się do świątecznego studia Harry’ego Pottera, ale niestety do tego miejsca bilety trzeba rezerwować kilka miesięcy wcześniej. Dlatego też mamy nowy cel na 2019 rok – w grudniu ponownie chcemy wybrać się do Londynu i mamy nadzieję, że tym razem w pełnym składzie:)
Na koniec zobaczcie mój krótki film, który jak dla mnie oddaje atmosferę lepiej niż zdjęcia. Miłego oglądania i do „przeczytania” tutaj już niedługo – zbliża się koniec roku, więc obowiązkowo musi się tu pojawić tradycyjne podsumowanie! Choćbym miałam pisać je całą noc;)